poniedziałek, 8 lipca 2019


Andrzej Stasiuk 

BIAŁY KRUK 

Czasy liceum, to bodajże najwspanialszy okres mojego życia. Zawsze marzyłem, że po dwudziestu latach spotkam się znów z kolegami z tamtych lat, że wyruszymy w góry, by zaszyć się w jakimś schronisku i przy wódce wspominać młodzieńcze wybryki. A o tym mniej więcej jest ta książka. Faceci po czterdziestce obarczeni dziećmi, żonami spotykają się po to, by wyjechać w Bieszczady. Urwać się na chwile z monotonni życia. Bandurko wszystko zaplanował. Ten gruby, pogardzany niegdyś chłopak z dobrego, warszawskiego domu teraz jest jakby przewodnikiem. Tylko on wie dokąd zmierza ta surwiwalowa wyprawa i po co. Reszta poddaje mu się i czeka co z tego wyniknie. Książka zaczyna się nostalgicznie i wciąga. Ale ten pociąg staje się coraz większym bagnem z którego bez ubłocenia się nie można już wyjść. Bieszczady zapadają w ciężką, ciemną i śnieżną zimę. Wyprawa utyka, gubi się, rozsypuje. Uczestników zaczyna trawić gorączka, głód, wkurzenie, niedopicie. Uczestnicy zamieniają się w zbiegów dla których nie ma już powrotu do normalnego świata. To wszystko nie może się dobrze skończyć. Dlatego mój sen o chłopakach z liceum to inna bajka. Nie ta. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz