Arnaldur Indridason
JEZIORO
Z jeziora Kleifarvatn niedaleko Reykjaviku wydobyto szkielet mężczyzny z dziurą w czaszce. Policja ma tylko dwie poszlaki: ciało leżało w wodzie ponad trzydzieści lat i zostało obciążone zepsutym radzieckim aparatem podsłuchowym. Czyżbyśmy mieli do czynienia z aferą szpiegowską z czasów zimnej wojny? Do wyjaśnienia zagadki rusza dziarska ekipa islandzkich policjantów: Erlendur, Sigurdur Oli i Elinborg... I tu niestety przez następne strony powieści wieje nudą. Kryminał Arnaldura Indridasona toczy się ospale, bez nagłych zwrotów akcji, bez sensacji, bez szczypty adrenaliny. No, bo jak przyznają sami policjanci, nikt nigdy nie słyszał, żeby jakiś Islandczyk był kiedykolwiek szpiegiem. I gdyby nie przeczucie Erlendura, który ugania się w poszukiwaniu zaginionego trzy dekady wcześniej kołpaka od czarnego forda falcona, zagadka tożsamości trupa z jeziora pewnie nigdy by się nie wydała.
O wiele ciekawsza jest retrospektywa wydarzeń z 1956 roku, które mają miejsce na uniwersytecie w Lipsku w NRD. Grupa islandzkich studentów, socjalistycznych ideowców musi stawić czoła okrutnej rzeczywistości komunistycznego reżimu.
Książka, jak na kryminał nie jest szczególnie porywająca. Bardziej ciekawe są poboczne wątki socjologiczne ukazujące problemy samotności Islandczyków i ich chyba mocno depresyjną naturę północnomorskich wyspiarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz