Jonathan Caroll
poniedziałek, 31 sierpnia 2020
OBSYDIANOWA KOMNATA
Michaił Bułhakow
MISTRZ I MAŁGORZATA
,,Mastier i Margarita" to klasyka literacka do której warto powrócić po latach. W moim przypadku to prawie trzy dekady. Dziś już mnie ta powieść tak nie zachwyca jak w okresie przed maturą. Nie mniej wdzięczny jestem Bułhakowowi, że dzięki tej książce zaczęła się moja fascynacja literaturą rosyjską. Karykaturalnie obmalowany obraz środowiska literackiego doby wczesnego komunizmu po dziś dzień budzi moją wesołość. Domyślam się jedynie, że ze strony autora mogła być to zawoalowana reakcja na opresyjny charakter stalinowskich rządów.
Zgadzam się z tymi czytelnikami, którzy uważają, że powieść jest nierówna, miejscami może i trochę nużąca oraz niekonsekwentna w sposobie narracji. Trzeba jednak pamiętać, że Bułhakow tworzył ją przez dwanaście lat. Sklejał zapewne ze zlepków różnych pomysłów i zmieniał pod wpływem chwilowego natchnienia. Całość dała oryginalny koncept na odwiedziny w ateistycznej Moskwie szatana i jego świty. Większość ówczesnych światłych inteligentów - komunistów, wszelkiej maści aparatczyków, pseudo-literatów nie wierzy w Boga, a przynajmniej ,,zapomniało" już o swojej religijności. Tymczasem na ulicach pojawia się szatan, czyli kusiciel, zły duch, który urządza sobie jawną kpinę z ateistycznej ideologii. To także demaskacja komunistycznej doktryny, która w ówczesnych latach głosiła, że Związek Sowiecki - państwo rządzone przez klasę robotniczą - jest najszczęśliwszym miejscem na ziemi. Tymczasem w owym raju sprawiedliwości społecznej panują stare ludzkie grzechy i przywary: chciwość, zazdrość, pycha, kłamstwo. To wszystko obśmiewa Bułhakow.
Żal jedynie mam autorowi, że w książce zarówno miłość, jak i dobro są uzależnione od zła. Tylko szatan daje jakoby nadzieję na lepszy świat. I w tej logicznej niekonsekwencji grzęźnie niestety fabularne zakończenie. Chyba, że uwierzymy w słowa Mefistofelesa z ,,Fausta": Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni.
niedziela, 9 sierpnia 2020
Mamy więc kolejny skandynawski kryminał, którego akcja współgra z surowym klimatem wymyślonych przez autorkę wysp doggerlandzkich. Mamy panią komisarz Karen Eiken Hornby trochę znudzoną życiem, stosunkami panującymi w pracy i brakiem doceniania jej kwalifikacji zawodowych. Pani komisarz po nocnej imprezie alkoholowej związanej z lokalnym świętem Oistra budzi się rano w hotelowym pokoju obok swojego, niezbyt lubianego szefa. O tej przykrej dla niej wpadce chciałaby jak najszybciej zapomnieć. Niestety, tego samego dnia dowiaduje się o zamordowaniu byłej żony swojego szefa - Susanne Smeed. W zasadzie Karen jest jedyną osobą, która mogłaby dać byłemu mężowi Susanne alibi. Wtedy jednak musiałby przyznać się do romansu ze swoim szefem. Mamy zatem ciekawy początek. Dalej niestety akcja grzęźnie, tak samo jak niemrawo prowadzone śledztwo. Komisarz Karen Hornby ma jednak przeczucia, że winnego zbrodni trzeba szukać w mrokach przeszłego życia zamordowanej. W ten sposób trafiamy w retrospekcji do hipisowskiej komuny, którą w latach 70-tych próbowało założyć na wyspie kilka przybyłych ze Szwecji i Danii par młodych ludzi. Tu niezbyt uważny czytelnik zaczyna gubić się w gąszczu skandynawskich imion i nazwisk z trudem próbując dopasować koligacje i ich znaczenie dla dalszych losów bohaterów powieści. Na szczęście końcówka książki zgodnie ze ,,złotą" zasadą zaskakuje niebanalnym rozwiązaniem, jednocześnie wyprowadzając czytelnika z wątpliwości kto jest kim i dla kogo.
Powieść ma niewątpliwie klimat znany z innych skandynawskich kryminałów. Akcja jednak nie porywa i intrygującą zagadkę ,,kto zabił i dlaczego" przesłaniają osobiste problemy i traumy komisarz Karen Hornby. Jednym zdaniem powieść jako opis niełatwego życia na wyspach doggerlandzkich jest interesująca, intryga kryminalna już nie tak bardzo.